Saranda, 31 maja 2014 r.
Mój pomysł nadszedł z dnia na dzień - jedźmy tam, gdzie nas zupełnie nie było, gdzie nie jedzie się typowo dla wypoczynku. Zobaczmy coś nowego. Zadziałało. I tak wylądowałam w samolocie, z wiedzą, że będę koczować w różnych dziwnych miejscach, aby wytrwać te parę godzin w nocy zanim będę mogła wejść do wodolotu kursującego na trasie Korfu - Saranda.
Największy albański kurort to jeden wielki plac budowy. Nie to, co w Bułgarii i Hiszpanii – miasta przygotowane na napływ turystów. Tutaj z Polski w tym terminie była nas szóstka, przy czym pozostała część samolotu została na Korfu. W samej Sarandzie dużo rzeczy było jeszcze zamkniętych i jak na dłoni było widać, że dopiero niedawno zaczęli się zajmować turystyką. Nie przeszkadza to miejscowym jednak w byciu serdecznym wobec przyjezdnych, uśmiechaniu się i pomaganiu na każdym kroku. Może i mają kramiki porozkładane na ulicach, ale w żadnym stopniu nie są nachalni, nie przyciągają niewinnego potencjalnego klienta siłą, po prostu starają się zainteresować go swoim towarem. Oferta pamiątek to jeden wielki misz-masz – pomieszanie greckiego z tureckim i albańskim.
Zob. całość:
ziemniaczarnia.blogspot.com/2014/05/krowy-na-drodze-kurort-wielkim-placem.html