AUTOSTOPEM PRZEZ ALBANIĘ - zobacz blog Michała Strzałkowskiego

Drukuj

Poznań, 03 lutego 2013 roku


Fragment 3-tygodniowej podróży autostopem z Grecji do Poznania w maju 2012 r. 

(Całość pod adresem http://bumelant.net)

[01.05.2012 r.]

W Albanii, tuż za bramkami zostaje oblepiony kierowcami busów, busików, aut, taksówek i każdy z nich zapewnia, że podwiezie mnie gdzie tylko będę chciał – oczywiście nie za darmo. Podbijają do mnie jeszcze przez godzinę, gdy idę wzdłuż drogi przed siebie. O ile kilku pierwszym odmawiam po albańsku, angielsku i niemiecku to już kolejni musieliby dobrze kojarzyć polskie przekleństwa, by mnie zrozumieć.


Wszędzie, wszędzie śmieci

Przez cały czas, odkąd jestem w Albanii w zasięgu wzroku jest co najmniej jeden bunkier i dziko rosnące worki ze śmieciami. W końcu zatrzymuje się jeep i dwóch dziadków podwozi mnie do Gjirokastër. Tam, na miejscu brud, śmieci i dziwny chaos. Nie czuję się tu komfortowo, jest pełno chłystków w wieku gimnazjalnym, których spojrzeń nie mogę do niczego przypisać. Ktoś mówi mi, że idąc drogą pod górę dojdę do starego miasta i że podobno ładnie tam. Nie mam na to czasu ani ochoty – wciąż łudzę się, że wieczorem będę w stolicy, gdzie mam zaklepany nocleg.

Udaje mi się wydostać z tego dziwnego miasteczka, biorę szybki „prysznic” w lodowatej, turkusowej wodzie, która spływa prosto z gór. Byłoby tu doskonale bez kopczyka foliowych worków wielkości dużego namiotu, zaraz za moimi plecami.

W drogę. Dzieci po drugiej stronie ulicy krzyczą do mnie „hello, how are you?” One, w odróżnieniu od swoich rodziców mają jakiś język obcy w szkole. Po chwili nareszcie udaje mi się złapać stopa. Małżeństwo, kobieta zna dosłownie kilka słów po niemiecku, facet ma na imię Gjon i kojarzy może z dziesięć zwrotów po angielsku. Jakoś udaje nam się nawiązać komunikację. W Tepelenë , gdzie mieszkają pokazują mi ośrodek pomocy dla chorych dzieci, który sami zbudowali i do dziś prowadzą. Zapoznawszy się z moją sytuacją dają mi całą torbę jedzenia i wodę. Gjon odwozi żonę do mieszkania i jedziemy do centrum, gdzie sam zatrzymuje kierowców i łapie mi stopa bezpośrednio do Tirany. To jakiś cud.

Torba smakołyków, które dostałem w prezencie,
po lewej: żona Gjona przegląda mój zeszyt



Gjon Dervishi ("public person from Tepelenë" - jak o sobie mówił),
rzeczywiście, są z nim filmiki na YT



Ich ośrodek w Tepelenë

Długo nie mogę uwierzyć, że miałem takiego fuksa. Jadę jeepem po koszmarnej, kurzącej się drodze, o ile piach i żwir można tu nazwać drogą. Co najlepsze na mapie jest oznaczona żółtym kolorem, czyli zwykła krajowa.





W drodze do Tirany
zdjęcia w ruchu, z podskakującego fotela przerosły aparat, jaki miałem ze sobą


Kawka z kolegami

Widzę, że kierowca nie jest zachwycony, gdy robię zdjęcia pustostanom, cygańskim osadom, czy górom śmieci przy drodze. Sugeruje, abym fotografował góry, a te są tu naprawdę zjawiskowe. Żałuję, że nie mam dobrego aparatu, tylko małą mydelniczkę, która nie jest w stanie oddać nawet części widoków, jakie nas otaczają. Oczywiście poza górami filtr śmieciowo-bunkrowy jest stale włączony.

Jedziemy przez jakieś 4,5 godziny mijając po drodze wioski i miasteczka jak z horroru. Widoki z piekła rodem, na przykład powieszony przed budynkiem pies. Normalnie, za szyję. Najgorsze jednak są przedmieścia dużych miast (zwłaszcza Fier i Patos), tu nie chciałbym znaleźć się samemu po zmroku.


W Albanii domy często budowane są w ten sposób;
wie ktoś z Was, może, dlaczego?

Przedmieścia Tirany ciągną się od dwudziestu minut. Jak tak ma wyglądać stolica, to ja zostaję na noc w aucie.

Tymczasem samo miasto nijak ma się do tego, co mijaliśmy po drodze. Są tu nowoczesne budynki, wszędzie przepych, mnóstwo świateł, gęsty, lepki klimat, ostry ruch uliczny, chaos i co krok luksusowe sklepy i auta. Gorący, duszny wieczór. Mężczyźni ubierają się tu nienaturalnie elegancko. Kobiety natomiast przyswoiły sobie i podrasowały styl tzw. „Rosjanki w Egipcie”, czyli szpilki, cekiny, jaskrawe ciuszki, złote klamry, ostry makijaż i z daleka widoczne logo zachodniej firmy na ubraniu. Cała ta sceneria po chwili obojętnieje.

Pozostaje mi tylko spotkać się z Nevilą. Zgodziła się, że mnie przenocuje. Umówiliśmy się o 23 pod Sky Tower. Czekam, robi się 23:30 i nikogo nie ma. Telefonu nie odbiera, na sms-y nie odpisuje. Po raz kolejny dzisiaj robi się gorąco. Mój bankomat zadziała najwcześniej jutro, koło południa. Jak Nevila nie przyjdzie, to dzisiejszej nocy będę bezdomnym w Tiranie. Śpię już prawie na stojąco. Na szczęście wielki podróżnik-autostopowicz Jacek-Pałkiewicz-Alexander-Supertramp zapomniał o zmianie strefy czasowej. Nevila się nie spóźnia, to ja przybiegłem tu o godzinę za wcześnie.


"It's your room .. you can stay here as long as you want".

szystko gra. Mam gdzie spać. Daje mi klucze do swojego mieszkania, mówi, że pracuje do późnego wieczora i mogę tu zostać, jak długo zechcę.

Gorący prysznic i zasypiam.

Taki tam, dzień.

 

 TIRANA

Mimo, że za mną dopiero dwa dni wojaży to czuję się trochę wyeksploatowany. To było bardzo intensywne kilkadziesiąt godzin. Cieszę się na kilka dni chilloutu w stolicy Albanii. Zawsze byłem ciekawy tego miasta. Wstaję o jedenastej i wałęsam się leniwie odkrywając albańskie przysmaki i zwyczaje. Jest tu ładna, słoneczna pogoda oraz dobre i tanie jedzenie np. burek z baranim mięsem za 60LEK (1,80pln), czy pita z mięchem i warzywami po której nie jestem głodny aż do wieczora (100LEK, czyli ok. 3pln. Mają tu też całkiem niezłe piwo Tirana, kosztuje  ok. 2,50PLN. Ceny w barach są różne, ale generalnie jest taniutko.


Centrum miasta

Wchodzę do eleganckiego baru z darmowym Wi-Fi. Kelner pyta skąd jestem – mówię mu, że wracam stopem z Grecji do Polski. Dostaję za darmo kawę. Jest fajny, leniwy dzień. Chodzę sobie bez celu uliczkami Tirany co jakiś czas odkrywając przypadkiem coś ciekawego.

Wieczorem nie mogę znaleźć drogi do swojego mieszkania. Nie spisałem adresu, gdy rano wychodziłem, a po zmroku wszystkie budynki są bardzo do siebie podobne. Pomaga mi parka amerykanów (też couchsurferzy),  jednak zajmuje nam to aż dwie godziny. Miły gest z ich strony.

 

Autostopowania przez Bałkany dzień czwarty. 3 maja 2012 r.

Następnego dnia wstaję po 11 godzinach snu. Współlokatorka Nevili, u której mieszkam, oprowadza mnie po mieście. Ma na imie Gresa i pochodzi z Kosowa. Mieszkała kilka lat w Berlinie, jednak nie dostała zgody na dalszy pobyt w Niemczech i aktualnie szuka swojego miejsca w Tiranie.

Nigdzie, jak dotąd, nie widziałem takiego kontrastu. W barach siedzą elegancko ubrani młodzi ludzie, piją kolorowe drinki. U mężczyzn obowiązkowo duży złoty zegarek jakby żywcem wyjęty z hip hopowych teledysków. U kobiet kolorowe sukienki i długie tipsy, a dwa metry od nich, na chodniku siedzi kobieta z trojką dzieci i błagają o jedzenie. Jedno dziecko śpi obok matki na chodniku, przykryte czyjąś bluzą.


Muzeum Narodowe w Tiranie

W Tiranie wszyscy chcą być zachodni, amerykańscy. Mamy tu Chicago-bary, Euro-puby, knajpki nazwane Hilton, Boss, czy Paris. Jest mnóstwo podróbek zachodnich marek, a ludzie są wyraźnie bardziej spięci, niż w pozostałej – biedniejszej – części kraju. Częstotliwości uśmiechów u ludzi bliżej jest Polsce, czy Niemcom, niż krajowi ze słonecznego południa Europy.

Wysłałem dziś kilkadziesiąt zapytań o nocleg na CouchSurfing’u. Głównie w sąsiedniej Czarnogórze i Macedonii. Mam nadzieję, że będzie choć jedna pozytywna odpowiedź.

Wieczorem w szykownej restauracji, gdzie pozwoliłem sobie na kawe, kelner z łamanym angielskim stawia mi piwo. Fajny gest na zakończenie nieśpiesznego dnia w gorącej Tiranie. Jutro rano – Misja Macedonia!


Cygańskie "osiedle" niedalego centrum miasta


Handel na ulicy

Typowa zabudowa


 

Miała być Macedonia – dzień piąty (4.05.2012) 

Miałem wstać o szóstej i ruszyć dalej, wstałem o dwunastej. Nie będzie dziś Macedonii. Zostaję na kolejny dzień w Tiranie. Dostałem dziś pozytywną odpowiedź na CS od gościa z Macedonii i z Czarnogóry. W Macedonii z, podobno ładnej, miejscowości Bitola. W Czarnogórze z nadmorskiego kurortu Bar. Po chwili z Google-Images wybieram Bitolę.

Rano muszę wstać, wydostać się z Tirany i ruszyć na Macedonię. Tzn. mogę wydostać się z Tirany i jechać do Macedonii – na tym wyjeździe nie ma słowa „muszę”.


Kilka ciekawostek jakie nasuwają mi się po paru dniach w Albanii:

1. Około 700-800 tysięcy bunkrów w kraju zamieszkanym przez niespełna 3 mln ludzi. Czyli około 4 osoby na jeden bunkier.

2. Problem ze śmieciami w całym kraju. Co krok można zauważyć dzikie wysypiska śmieci. Byłem świadkiem, jak pracownik baru przy ruchliwej szosie na taczce wywoził kilka worków ze śmieciami i rzucał je na ogromny, kilkumetrowy kopiec. Wszystko jakieś 100 m od swojego miejsca pracy.

3. Cokolwiek kupujemy w jakimkolwiek sklepie – do wszystkiego dostajemy duży foliowy worek. Sklepikarz zawsze był zdziwiony, gdy nie chciałem od niego „siatki” na dwie mandarynki czy jednego banana.

4. Słabo z językami obcymi, nawet wśród młodych. Łatwiej dogadać się po niemiecku, niż po angielsku. Poza albańskim najlepiej znać tutaj j.włoski, ponieważ ludzie często mają za sobą parę lat pracy we Włoszech.

5. Ponurzy ludzie. Mimo, że lato trwa tu pół roku, to ludzie rzadko się uśmiechają.

6. Wielu Albańczyków, z którymi rozmawiałem, marzy o wyjeździe na stałe do innego kraju. Przeważnie do Grecji lub Włoch. Na ich nieszczęście mogą wyjechać na okres nie dłuższy niż 30 dni.

7. Cudowne góry. Pod tym względem Albania jest wg. mnie bardzo niedocenianym miejscem w Europie.

8. Ciężko złapać kontakt z Albańczykami, jednak gdy to się uda są bardzo mili i pomocni. Często byli zdziwieni, że interesuje mnie akurat ich kraj.

9. Olbrzymi kontrast pomiędzy Tiraną (a zwłaszcza jej centrum), a pozostałą częścią kraju.

10. Pomimo, że stan budynków i dróg jest słaby, to na ulicach widać mnóstwo drogich aut.

 

Dzień 6.  (05.05.2012 r.)

Tym razem się udało – wstałem. Wpół do ósmej wychodzę z mieszkania. Chłodnawo. Godzinę zajmuje piesze wydostanie się z budzącej się do życia Tirany. Pomaga mi gość wracający z dyskoteki. Jest bardzo zadowolony, że postanowiłem zwiedzić akurat jego kraj.

Będąc już na przedmieściach udaje mi się złapać stopa i jadę do miejscowości Elbasan. Podróżuję z małżeństwem w wieku moich rodziców, jednak trudno nam się porozumieć. Oni mówią tylko w swoim języku, a ja po albańsku znam może dziesięć zwrotów. Trudno o komunikację, jedzie mi się, jak z Marsjanami. Droga, która na mojej mapie jest prostą linią w rzeczywistości jest plątaniną serpentyn wysoko w górach. Barierki są, jednak nie wszędzie. Cieszę się, że mojemu kierowcy się nie spieszy. Widoki niesamowite, jesteśmy wysoko i co zakręt odsłania się widok na odsłoniętą przestrzeń gór.

Wysiadam w Elbasan. Jest tu paskudnie i brudno a ludzie dziwnie na mnie patrzą. Widok gościa z dużym plecakiem na drodze, chyba nie należy tu codzienności. Testuje na sobie najobskurniejszy fast-food jaki w życiu widziałem. Wielka spalona buła z majonezem i niskiej jakości mięsem dorównuje wnętrzu przydrożnej restauracji.

Pół godziny pieszo za Elbasan zabieram się z dwójką mężczyzn. Nie powinno się oceniać po wyglądzie, ale ci sprawiają wrażenie niezłych zbirów. Jak dotąd jest to zdecydowanie najbrudniejsze wnętrze auta. Intensywny zapach potu prześciga się dymem odpalanych co rusz papierosów. Nie takie złe zbiry jak ich malują – zostaję zaproszony do restauracji, a później nadrabiają drogi i podwożą mnie na parking, położony 3km od granicy z Macedonią. Tam natrętny taksówkarz namawia mnie, na skorzystanie ze swoich usług. Cena „ten juro” za trzy kilometry, wraz z dobrym humorem i wypitą przed momentem espresso powoduje wyśmianie taksiarza prosto w twarz. Jego życzenia „fuck you” będą ostatnimi słowami, jakie usłyszę w Albanii.

Nagrodą za 3km dreptania pod stromą górkę jest bajeczny widok na otoczone górami, rozciągające się po horyzont Jezioro Szkoderskie. Nie ma mowy – muszę usiąść i sobie na to popatrzeć.

Michał Strzałkowski

Autor bloga podróżniczego http://bumelant.net

 

 

Our website is protected by DMC Firewall!